Archiwum

Archive for the ‘Teatr’ Category

Wymazywanie małżeństwa w „wymazywanym” TR Warszawa – „Wiarołomni” wg Bergmana

Z pewną obawą siadam do napisania tych kilku zdań „po” wczorajszym spektaklu „Wiarołomni” na podstawie scenariusza Ingmara Bergmana, a w reżyserii Artura Ildefonsa Urbańskiego w TR Warszawa (premiera 31 stycznia 2010 r.). 2

Nie wynika to z faktu, że nie potrafię ustosunkować się do wczorajszego spektaklu, lecz bardziej z tego, że przez ostatnie 4 miesiące praktycznie nie napisałem żadnej recenzji, ograniczając się do kilku zdawkowych refleksji na twarzoksiążkowej ścianie/osi czasu. Czy nastąpi odblokowanie sam nie wiem, choć faktem jest, że początek tego roku pod względem twórczości moim wykonaniu jest wyjątkowo jałowy intelektualnie i praktycznie.

Zupełnie oczywistym jest stwierdzenie, że w sprawach małżeńskich psychodram można mieć do Bergmana zaufanie nieomalże bezgranicznie, zresztą sam mówił przy okazji premiery miniserialu „Sceny z życia małżeńskiego”, że „[T]rzy miesiące zajęło mi napisanie tych scen, a doświadczenie ich zabrało całe życie”. Samemu będąc pięciokrotnie żonatym, wiedział co mówi i doskonale czuł co pisze.

Aż szkoda, że jego teksty tak rzadko trafiają na deski naszych teatrów: czasem „Persona” (w tym jako doskonały punkt wyjścia dla Krystiana Lupy w doskonałej wariacji na temat dalszych losów Elizabeth Vogler „tej która zamilkła w „Personie” i powiązania jej losów z Simone Veil w „Persona/Ciało Simone”), „Jesienna sonata” czy „Sceny …” właśnie.

Sami twórcy spektaklu tak mówili przed premierą.

W przypadku „Wiarołomnych” punktu wyjścia nie stanowi jednak biografia Bergmana, lecz historia trójkąta miłosnego pomiędzy Johannesem Brahmsem, pianistką Clarą Schumann i jej mężem Robertem Schumannem. Zakochany Brahms napisał nawet ten cudowny kwartet c-moll op. 60 dla ukochanej, w czym się sama zainteresowana szybko zorientowała (i sam Robert również), a sama kompozycja nie była wykonywana przez kolejne 19 lat (ach ta cudowna partia wiolonczeli otwierająca Andante).

Bergman przewrotnie wprowadza nas w świat bohaterów oczami reżysera – alter ego Bergmana (Władysław Kowalski) i potencjalnej wykonawczyni głównej roli (wybitna w tej roli – Maja Ostaszewska), która zostaje wprowadzona w dialog, mający na celu ukazać widzom Marianne, aktorkę teatralną, żonę wybitnego kompozytora Markusa (Adam Woronowicz) i kochankę reżysera Davida (Redbad Klijnstra).

Dramat rozpisany na trzy głosy, z każdą minutą gęstnieje, a reżyser niczym niemy demiurg obserwuje swoich bohaterów, kreacja i świat przedstawiony stapiają się. Podobny zabieg inscenizacyjny można zaobserwować chociażby w „Rekonstrukcji”. Można by dokładnie analizować rozwój akcji, wzajemne motywacje i specyficzne „roszczenia” bohaterów wobec siebie, przez lata zrośniętych wielowymiarowymi relacjami zarówno na polu zawodowymi jak i intymnym. Wszystko to płynie piękną bergmanowską frazą, dialogi choć „odintelektualizowane” to jednak w szarlatański sposób wikłają widza w ten pasjonujący „dreszczowiec dusz”.

Maja Ostaszewska w roli Marianne prezentuje pełne spektrum emocji, od wyciszenia, autorefleksji w zrozumieniu uczuć do wieloletniego „brata” Davida, poprzez pewną naiwność a skończywszy na dramatycznej walce o córkę. Redbad Klijnstra swoją fizjonomią i powściągliwości doskonale pasował do roli Davida, lekko wycofanego, tłumiącego przez lata uczucia, nie radzącego sobie zarówno w życiu zawodowym (świetna, pełna humoru sekwencja próby teatralnej) jak i prywatnym (rozwód, zerwanie kontaktów z jedyną córką). Wreszcie Adam Woronowicz, mimo dość eklektycznego dorobku filmowego i teatralnego (od księdza Popiełuszki, przez fajtłapowatego absztyfikanta w „Rewersie” po zdemoralizowanego prezydenta w „Miłości”) doskonale odnalazł się w roli Markusa – w tej porywającej mieszance romantyzmu, zawiści i desperacji (scena rozmowy z córką o skazaniu jej na wieczną samotność – majstersztyk!).

Z uznaniem trzeba przyznać, że nawet drugoplanowe role wypadły doskonale: Lech Łotocki ze swoją nordycką fizjonomią jako Martin Goldman, wygląda jakby żywcem wyjęty ze szwedzkiej adaptacji; Karolina Dafne Porcari w roli bezwzględnej urzędniczki z opieki społecznej czyli Petry Hoist (świetna mieszanka empatii i demonicznej bezwzględności, tak charakterystycznej dla skandynawskiej administracji społecznej) czy wspominany już Władysław Kowalski w roli reżysera (alter-ego Bergmana).

Muszę przyznać, że brakowało mi takiej wyciszonej sztuki, rozgrywającej się w minimalistycznej przestrzeni, opartej o doskonały scenariusz, z rewelacyjnie rozpisanymi dialogami i rolami, kipiącej od emocji i psychologicznego wikłania się widza.

Bergmana można uznać za brutalistę, znęcającego się nad kobiecymi bohaterkami, lecz przez to te bergmanowskie role kobiece to prawdziwe wyzwanie dla aktorek. Maja Ostaszewska w tym spektaklu grała na wyżynach swojego talentu, bez szarż, w skupieniu, jednakże z chirurgiczną precyzją, ukazując emocjonalne huśtawki, tkając subtelnie rolę Marianne.

Joannie Derkaczew onegdaj się sztuka wprawdzie nie podobała, co może wynikać z faktu, że nie do końca odnalazła się w dość subtelnej psychodramie, granej intuicyjnie w mocno umownej konwencji. Faktycznie bombastyczny i ultranowoczesny „Makbet” czy wysmakowany T.E.O.R.E.M.A.T. to to nie jest. A dla spragnionych róznorakiego recenzenckiego grillowania.

Postscriptum

Niejako cieniem na wczorajszy spektakl, jak i wszystko co gra teraz TR Warszawa (w zasadzie tylko retrospektywy), kładą się problemy związane z samym funkcjonowaniem teatru (począwszy od rezygnacji przez Miasto z budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej wg Kereza na Placu Defilad z siedzibą dla TR’u, poprzez reprywatyzację kamienicy przy Marszałkowskiej 8 a skończywszy na problemach Grzegorza Jarzynyz brakiem środków na dalsze funkcjonowanie teatru i brakiem kontraktu oraz właściwej komunikacji z miejskimi urzędnikami).

Środowisko najpierw zauważyło problem, potem zareagowało w postaci Społecznej Rady Kultury, by w konsekwencji tchnęło nieco optymizmem ludzkiego głosu warszawskiego magistratu. Niemniej jednak problem pozostaje i nie jest to problem systemowy, co pokazują przykłady z innych miast, lecz mentalny w postaci HGW oraz urzędników odpowiedzialnych za miejskie teatry w Warszawie.

Chcąc nie-chcąc współczesny teatr to nie tylko słodko-pierdzące mieszczańskie farsy, lecz również spektakle radykalne, odważnie poszerzające pole dyskursu, które tak bardzo nie może (albo też nie chce) zrozumieć Jacek Rakowiecki.

Pozostaje trzymać kciuki za teatr Jarzyny, bo truizmem jest przypominanie jak ważne to miejsce dla współczesnej kultury polskiej, a na arenie międzynarodowej, jak ważny to artysta, obok Warlikowskiego czy Lupy, notabene też krócej lub dłużej związanych onegdaj z TR.

Kategorie:Teatr

O ekonomii pańszczyzny i szubienicy – Strzępka/Demirski budzą „oburzonych” potomków Jakuba Szeli

„Zastanawiałeś się nad tym, co byś zrobił mając do dyspozycji cały dzień? 24 godziny, by dzielić prawo od Wiednia do Lwowa?” – mniej więcej tak Paweł Demirski głosem Jakuba Szeli spina swój najnowszy spektakl „W imię Jakuba S.” wyreżyserowany przez Monikę Strzępkę, a co pomiędzy? O tym poniżej.

Duet Strzępka/Demirski od dobrych kilku lat tworzą ostry, przepełniony zajadliwą satyrą teatr polityczny, kąsający nasz narodowy kołtun, podgryzając go od strony: mniejszości seksualnych („Tęczowa trybuna”), martyrologii wojennej („Niech żyje wojna!”), konsumpcjonizmu („Śmierć podatnika”) czy podziałów a’la III RP na czerwonych, czarnych, katoli i resztę („Był sobie Polak, Polak, Polak i Diabeł”).

Wywodzący się z artystycznej niszy mimowolnie skonsumowali się i nawet performance w stylu dres Strzępki na gali Paszportów Polityki tej transgresji nie powstrzyma. Dobrze to czy źle, nie miejsce na to. Grunt, że swoją niebanalną sztuką docierają, podgryzając sumienia, tzw. nowej klasy średniej, policzkując tychże przywoływaniem upiora Jakuba Szeli. Wszak ekonomia, choć jej nie lubimy, opiera się na dwóch mocnych filarach: pańszczyźnie i szubienicy. Konsumuj skurwysynie albo giń!

Nawiasem mówiąc, symptomatycznym jest fakt, ze Strzępka/Demirski (S/D), obok Klaty, Kleczewskiej czy Zadary należą do charakterystycznego nurtu „urodzonych w drugiej połowy lat 70.”, tworzących zaangażowany społecznie i politycznie teatr, odważnie dyskutujący z rzeczywistością. Przeciwieństwem wydaje się pokolenie lat 80., jak chociażby Garbaczewski, który w wywiadzie dla „Polityki”, wskazuje nowe trajektorie rozwoju teatru bliższe dekonstrukcji duszy, relacji międzyludzkich czy intymności spotkania twórcy i aktorów.

Styl S/D od kilku lat to wybuchowa (dosłownie) mieszanka groteski, tragifarsy, musicalu, slapstick’u czy performance’u, podlanych pastiszowym sosem z ironii w nieustannej walce z Formą i Tradycją.

Od zawsze fascynuje mnie publika, która przychodzi na spektakle. Chyba na równi z samym spektaklem. Inna sprawa, że wypatruję w tłumie ładne kobiety (dzisiaj niestety opieszałość klienta marketu Opera przy Świętokrzyskiej [wsadź sobie ten Ciociosan;)))] spowodowała, że mój pościg i usiłowanie w zamiarze bezpośrednim przeprowadzenia small talk’u z pewną młodą damą, która siedziała pode mną w drugiej części spektaklu zakończył się usiłowaniem nieudolnym w zamiarze ewentualnym. Utknąwszy w kolejce za konsumpcją przegrałem walkę o czyn! – Btw. ładne nawiązanie do „Wyzwolenia” wg Wyspiańskiego wyszło, notabene granego na deskach Teatru na Woli, byłem, widziałem, polecam) (Edit: Ów młodą damę o imieniu Iza spotkałem po blisko miesiącu, we wspomnianym Teatrze na Woli, tak, tak nie ma przypadków, są co najwyżej nieokreślone ciągi przyczynowo-skutkowe, ale potem znów zniknęła;))

Wracając, w tłumie rzecz jasna przekrój społeczny warszaffki, kilkoro robotników sztuki, sporo wyrobników agencji kreatywnych, dr Agnieszka Graff, Krzysztof Stroiński i moja ulubiona specjalistka od polityk publicznych, która zmasakrowała ostatnio raport mojej grupy warsztatowej. W sumie spotkanie swojego, de facto adwersarza, w takim miejscu jak teatr musiało wzbudzić jej niepokój;) A niech ją widły Szeli …

Pytania co myśleli, co czuli, co zrobili po wyjściu ze spektaklu? Czy potraktowali to jako dwie i pół godziny egzorcyzmów, po których można bezwiednie zamówić kawę w Starbucksie i porechotać się jaki to kapitalizm jest zajebisty, no przecież możemy napić się fair trade’owej kawy a’la Starfucks Inc., a potem wrócić do naszego M3, które będziemy spłacać przez kolejne 35 lat, oddając kutasom w garniturach drugie tyle w formie odsetek i spreadów?

Śmiem twierdzić, że dla wielu ten spektakl to było lekkie łechtanie sumień, wbrew pewnie nieco-naiwnym próbom S/D, którym mógłby się marzyć teatr polityczny, przenoszący się na ulice wraz z protestującymi oburzonymi czy anty-ACTA. „Znajdź w tym tłumie kogoś, uderz go w twarz, otwartą dłonią, by zabolało, ale nie złamało nosa”.

„Ofiarą” rewanżystowskiej fabuły padają kredyty hipoteczne, umowy śmieciowe („umowa o dzieło, ja rozumiem, że antysystemowość się sprzedaje, ale musicie być bardziej antysystemowi, by lepiej zarabiać”); wczasy w Egipcie, na które wszystkich będzie stać (dopóki Bracia Muzułmanie nie zamkną oaz rozpusty nad Morzem Czerwonym), wąsate wczasy z własnym alkoholem i żarciem oraz polskie chamstwo i opilstwo, które S/D wyprowadzają od prymitywnych, ulegających manipulacjom chłopów.

Wydaje się, że teza o chłopsko-chamskich fundamentach współczesnej Polski, szczególnie odczytywana w kontekście świetnej płyty R.U.T.A. ” Gore – Pieśni buntu i niedoli XV — XX w.”, bardzo mocno nakierowuje widza na próbę dekonstrukcji praktykowanego przez lata wyparcia i próby budowy nowoczesnego społeczeństwa w oparciu o tradycje szlacheckie, która jako klasa stanowiła może 10% społeczeństwa I RP. Ta prosta teza, wraz z retorycznym pytaniem, dlaczego w Polsce nie świętuje się dnia zniesienia pańszczyzny jako aktu założycielskiego nowoczesnego, de facto, społeczeństwa pozostaje otwartym.

Wartym docenienia jest również umiejętne wplecenie piosenkowych przerywników, w tym świetnie wplecione „Ederlezi” Bregovica, złowieszczo melodeklamowane przez Krzysztofa Dracza/Szelę „Gniew się rodzi, rząd truchleje” czy „W południe” Kazimierza Grześkowiaka, znane m.in. z wykonań Kazika Staszewskiego oraz udane nawiązania do „Śmierci komiwojażera” poprzez wprowadzenie postaci Willy’ego Loomana.

Wspomniany Krzysztof Dracz w roli Jakuba Szeli to absolutna perełka, mocna, wyrachowana kreacja, przykuwająca uwagę i w jakiś sposób uwodząca (coś a’la Anthony Hopkins w wiadomym filmie), natomiast u S/D „gra” całość, bardzo trudno o indywidualne wyróżnienia aktorskie, spośród świetnego zespołu Teatru Dramatycznego.

Na koniec niejako, S/D weszli, czy tego chcą, czy nie, do teatralnego mainstreamu, co wcale nie osłabiło ostrza ich satyry, a ukąszenia wciąż są równie precyzyjne co na swój sposób bolesne.

Biletów na warszawskie spektakle jutro i pojutrze już pewnie nie ma, kolejne pokazy to Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie w marcu, ale jeśli tylko dowiesz się, że grają znów w Warszawie to przybywaj do PKiNu.

A na koniec, wiedz, że coś się dzieje, bo Jakub Szela był widziany w Jankach … tak, tak tych pod Warszawą, największy oburzony XIX wiecznej Galicji się zbliża.

PS. Na marginesie polecam ciekawe rozważania: „Chłopowiązałka”, „Chłopomania” oraz „Jesteśmy w momencie przedrewolucyjnym

Słowa we łzach o „Marzeniu Nataszy” Wojciecha Urbańskiego

„Natasza – jesteś najbardziej zajebistą dziewczyną na ziemi, wyjdź za mnie.”

Doprawdy różne motywacje stoją za wyborem danego spektaklu, filmu czy koncertu. Niech będą opinie znajomych, recenzje dziennikarskie, agresywne kampanie outdoorowe… Ale co jeśli dany spektakl się przyśnił, gdy jej oczy, łzy przyśniły się kilka tygodni wcześniej? Niemożliwe, a jednak?!

„Marzenie Nataszy” to najnowszy spektakl Teatru Powszechnego, wystawiany w ramach projektu „Scena Debiutów”. Spektakl jest kompilacją dwóch wczesnych monodramów młodej, rosyjskiej dramatopisarki Jarosławy Pulinowicz: „Marzenie Nataszy” i „To ja wygrałam”. Czasami ten dyptyk bywa rozszerzany o historię kolejnej Nataszy, piszącej list do swojego muzycznego idola*. Sama Pulimowicz jest dziś jedną z najchętniej wystawianych dramaturgiń w Rosji, obok Czechowa, Kalady czy Gogola.

Pierwszy z monodramów przedstawia historię Natalii „Nataszy” Baniny, wychowanki domu dziecka, która po wypadnięciu z okna, które omyłkowo zostało potraktowane jako próba samobójcza, poznaje dziennikarza Aleksa, który robi o niej materiał. Nieco naiwna, pozbawiona umiejętności adaptacji w „normalnym” świecie dziewczyna zakochuje się nieszczęśliwie w dziennikarzu. W konsekwencji wzgardzona potrafi poradzić sobie tylko w sposób znany z bidula.

Drugi monodram to historia 16-letniej Nataszy Wiernikowej, utalentowanej córki-jedynaczki z inteligenckiej rodziny, której czas wolny jest idealnie podporządkowany oczekiwaniom wymagających rodziców na: pływanie, balet, zajęcia wokalne czy naukę języków obcych. Pewnego dnia, z racji odwołanych zajęć, postanawia wziąć udział w castingu do programu telewizyjnego. Wygrana w nim staje się punktem wyjścia do dramatu osobistego bohaterki, która nie potrafi poradzić sobie z rytuałem przejścia. Co ciekawe postać Nataszy Wiernikowej jest budowana w opozycji do Nataszy-sąsiadki, „panny-Nikt”, z biednej, patologizującej rodziny, która jest traktowana jako swoista „rywalka” o młodzieńcze splendory.

Wojciech Urbański w interesujący sposób połączył oba utwory w spójny „pojedynek” bohaterek, połączonych tym samym imieniem, obciążonych osobistymi dramatami, które kontrapunktowo relacjonują widowni swoją historię życia, przedzielone pleksiglasową ścianą. Pomimo pewnych fizycznych podobieństw obu aktorek ich role budowane są według innych trajektorii, z jednej strony zadziornej i agresywnej, z drugiej spokojnej, wysmakowanej, w pewnym momencie przeradzającej się w tren jaźni, uświadamiającej sobie otaczającą pustkę.

W materiałach promocyjnych szczególnie podkreśla się intrygującą kreację Joann Osydy znanej z TVNowskiego serialu „Majka”, natomiast moim zdaniem na prawdziwą gwiazdę tego spektaklu wyrosła Anna Próchniak. Studentka ostatniego roku PWSFTViT w Łodzi, dla której jest to druga „duża” rola po kreacji w „Trzech siostrach” w Teatrze Nowym w Łodzi, stworzyła niezwykle emocjonalą kreację młodej dziewczyny, której walka o swoje „ja” zarówno w wewnętrznej jak i zewnętrznej opozycji jest niezwykle dramatyczna. Kiedy w połowie spektaklu po twarzy Nataszy pociekły pierwsze łzy i które pozostały na niej do samego końca, poczułem, że przekroczyliśmy już ramy teatru i Anna Próchniak „stała się” Nataszą Wiernikową.

Patrząc w jej świdrujący wzrok, niesamowite emocje które precyzyjnie dawkowała, przy użyciu skromnych nad wyraz środków, czułem ciarki przez cały czas. Odnoszę wrażenie, że te łzy były wyjątkowe, wymknęły się poza ramy scenariuszowe, było ich zbyt wiele, może miały być później, ale dzięki nim, ta kreacja okazała się wielka, nabierając frapującego, odrobinę histerycznego, dramatyzmu. Chylę czoło przed Anną Próchniak, gdyż ma zadatki na wielką aktorkę i osobowość teatralną. Widać było, że tekst w wyraźny sposób ją ograniczał, uniemożliwiając rozwinięcie całego potencjału, drzemiącego w niej. Życzę tylko by otrzymywała role na miarę swojego talentu oraz trzymała się z dala do Pudelków i seriali TVNu:)

Podsumowując, „Marzenie Nataszy” pomimo skromnych środków wyrazu, dzięki fenomenalnej kreacji Anny Próchniak i dobrze jej sekundującej Joannie Osydzie, prawdziwie zachwyca, pomimo że młodzieńcze teksty Pulinowicz trącą naiwnością. To raptem 70 minut, które momentami wspina się na emocjonalny poziom psychodram Ingmara Bergmana.
Polecam!

Dla chętnych kolejne spektakle w Powszechnym 14-16 lutego br.

PS. Dodam jeszcze, że swoisty urok spektaklu dopełnił teledysk do piosenki Zemfiry, nakręcony z udziałem obu aktorek na ulicach Warszawy. Wciągajacy, choć mogący razić banalnością ujęć „dużego miasta w biegu”, wprost z niskobudżetowych filmów młodzieżowych:)